czwartek, 5 grudnia 2013

Wywiad Z K.Gier

Wywiad z K.Gier na temat adaptacji filmowej "Rubinrot"

U.Pawlik (UP): Zadam Ci oryginalne pytanie, jakiego z pewnością jeszcze nie słyszałaś!
K. Gier (KG): Jestem przerażona, co tym razem wymyśliłaś. Jak ostatni raz zadałaś mi oryginalne pytanie, to o mało się nie udławiłam.
U.P.: Teraz nie będzie aż tak źle. Co Ci się stało, że zabrałaś się za pisanie książki dla młodzieży?
K.G.: Chcesz usłyszeć wersję oficjalną, czy tę prawdziwą?
U.P.: Po starej znajomości tę prawdziwą.
K.G.: To był akt rozpaczy po tym, jak zgubiłam obcas w nowiuteńkich butach; o mało nie zabiłam weterynarza, który zaproponował mi uśpienie mojej ukochanej kotki; spóźniłam się na zebranie do szkoły, bo gdzieś zapodziałam kartkę, na której miałam zapisaną godzinę i numer sali; przeżyłam niespodziewaną wizytę teściowej, poplamiłam sokiem pomidorowym sukienkę, którą tyle co przyniosłam z pralni i nalałam przez pomyłkę benzyny do diesla. Gdy wreszcie dowlokłam się do domu, postanowiłam albo popełnić samobójstwo, albo zrobić jakieś inne głupstwo.
U.P.: I co?
K.G.: Zdecydowałam się w końcu na to drugie. Książkę dla młodzieży, żeby odreagować.
U.P.: I odreagowałaś?
K.G.: Chyba żartujesz. Wręcz przeciwnie. Wpadłam w najczarniejszą depresję.
U.P.: Dlaczego?
K.G.: Bo zdecydowałam się umieścić akcję książki w Anglii, co przy mojej niechęci do wojażowania okazało się fatalnym wyborem. Każąc podróżować Gwendolyn i Gideonowi po Londynie o mało nie oszalałam, zastanawiając się, jaką trasą przemieścić ich z jednego miejsca na drugie. Wszystko mi się myliło, co doprowadzało mnie do szału. Do dziś nie mogę się nadziwić, jak można się poruszać po tym mieście bez środków uspokajających.
U.P.: To co cię zatem podkusiło do wybrania właśnie Anglii?
K.G.: Dzieciństwo.
U.P.: Czyje?
K.G.: Jak to czyje? Moje własne. Jako nastolatka naczytałam się mnóstwa książek o ponurych zamczyskach wśród mokradeł, z których każdy obowiązkowo posiadał swojego ducha, o księżniczkach, lordach, wspaniałych królowych, klejnotach i mrocznych tajemnicach. Pod wpływem dawnych lektur postanowiłam, napisać coś pomiędzy „Małą księżniczką” Frances Hodgson Burnett a "Psem Baskervillów" Arthur Conan Doyle’a. A akcja takiej powieści może się toczyć wyłącznie w Anglii. I zaczął się horror.
U.P.: Na dodatek nieprzypominający ani uroczej Sary ani groźnego potwora z mokradeł wyjącego po nocach. Stworzyłaś za to bardzo przekonywującą pół-arystokratyczną pannicę, rozmawiającą z duchami, poruszającą się w czasie i przestrzeni, mieszkającą w starej rezydencji. A z drugiej strony normalną nastolatkę mającą problemy z historią, niezbyt przykładającą się do nauki, uwielbiającą filmy na DVD i chipsy. Skąd taka bohaterka?
K.G.: Gwendolyn powstała drogą selekcji negatywnej. Wampirzyce były już zajęte, genialne dzieci opisane na wszystkie możliwe sposoby, czarownice zarezerwowane dla średniowiecza, super sportsmenki już się przeżyły, nastoletnie duchy są mocno wyeksploatowane a szesnastoletnie femme fatale jakoś mi nie leżą. Co zatem pozostało? Zwyczajna bohaterka. I tu zaczął się problem, który wywołał u mnie długodystansową chandrę, bo nic zwyczajnego nie przychodziło mi do głowy.
U.P.: Ale od czegoś musiałaś przecież zacząć!
K.G.: No właśnie. Od tego przeklętego Londynu, w którym wszystko mi się kićkało. Nim zaprowadziłam Gwendolyn do szkoły byłam bliska załamania nerwowego. I w przypływie rozpaczy wymyśliłam szkolnego ducha.
U.P.: Jamesa Augusta Peregrina Pimpelbottom, spadkobiercę czternastego hrabiego von Hardsdale.
K.G.: O rany, widzę, że naprawdę przeczytałaś "Czerwień rubinu"!
U.P.: Prawdę mówiąc nie miałam wyjścia po tym, jak mi ją przysłałaś i gdy przeczytałam Twoją dedykację. I co było po tym duchu?
K.G.: Nic! Znowu utknęłam w miejscu dochodząc do wniosku, że świat nie może się kończyć na rozmowach z Pimpelbottomem. Wtedy przypomniałam sobie przepastny kufer mojej prababci, w którym po kryjomu grzebałam i gdy nikt nie widział, przebierałam się w jej stare suknie, odgrywając przed samą sobą rolę księżniczki. Zawsze byłam w takich razach księżniczką. Żadna inna rola nie wchodziła w grę. Tym sposobem powstała madame Rossini i jej kreacje, w które przyoblekłam Gwendolyn. Reszta już była dziecinnie prosta.
U.P.: To skąd ta najczarniejsza depresja?
K.G.: Właśnie z tej dziecinnej prostoty, która się diabelnie pokomplikowała i tak rozrosła, że z jednej zaplanowanej powieści narobiło się materiału na całą trylogię. Czas gonił, badania się ciągnęły jak guma do żucia, bo trudno było natrafić na potrzebne materiały. Na dodatek wszystko mi się gmatwało i coraz bardziej komplikowało. To był istny horror.
U.P.: Horror pełen dowcipu, z którego słynie Kerstin Gier. No i ogromny sukces. Twoją „Trylogię klejnotów” przetłumaczono na 19 języków. Książki mają się ukazać nawet w Wielkiej Brytanii i w USA, co jest ogromnym sukcesem. Jedna z najbardziej znanych wytwórni filmowych zakupiła prawa do ekranizacji. Królujesz od tygodni na wszystkich listach bestsellerów. W tym względzie jesteś absolutną rekordzistką. "Z deszczu pod rynnę" bije wszelkie rekordy, utrzymując się nieprzerwanie na liście bestsellerów nieprzerwalnie od ponad czterech lat. "Czerwień rubinu" gości na niej już niemal rok. Czy to nie poprawia samopoczucia?
K.G.: Zdecydowanie tak. To także cieszy.
U.P.: I pomaga?
K.G.: Zależy kiedy. Gdy nie przychodzą do głowy żadne pomysły, a termin oddania kolejnej książki zbliża się milowymi krokami z szybkością tornada albo, gdy do diesla akurat nalałaś benzyny, to raczej nie. Natomiast ratuje życie, gdy masz właśnie ochotę się powiesić. Wówczas bierze górę ciekawość, czy w przyszłym tygodniu również znajdziesz tytuł swojej książki wśród najchętniej czytanych i odkładasz sznur do skrzyni na strychu.
U.P.: Z ciuchami prababci?
K.G.: Nie, z rupieciami męża.
U.P.: Dzięki za rozmowę.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz